Jeśli film budzi w nas poseansowe refleksje to zawsze jest to jakiś tam argument za tym, że czasu w tej ciemnej sali nie zmarnowaliśmy, nawet jeśli nasza satysfakcja jako widzów nie jest kompletna. Nowy „Nosferatu” Eggersa chodzi za mną jak ten cień, bo co chwilka docierają do mnie kolejne przeważnie mocno entuzjastyczne głosy na jego temat, co pogłębia tylko mój odbiorczy dysonans. Bowiem dla mnie "Nosferatu" to taki film, o którym nie zapomniałem od razu, bo nie dawały mi spokoju ewidentne (przynajmniej dla mnie) kiksy Eggersa. Uwaga: SPOILERY!
Sam pomysł remake’u klasycznego obrazu Murnaua wydał mi się o tyle intrygujący co ryzykowny. Nie zaliczam się do entuzjastów obrazu z 1922 roku, uważam go za przykład dzieła przecenianego w historii kinematografii, rozumiem, że był w pewnym stopniu prekursorski, ale zarazem wg mnie nie wytrzymał zbyt dobrze próby czasu. Po 100 latach zostało z niego literalnie kilka dobrych ujęć (w tym oczywiście to jedno ikoniczne), a jego ogólna techniczna i artystyczna niezgrabność jest dziś uderzająca na tle np. „Furmana śmierci” (1921) czy „Brzdąca” (1921).
Nie zachwyca mnie też wersja z Kinskim (1979), przy całym jej wizualnym wyrafinowaniu (piękne kadry niczym płótna Caspara David Friedricha przerobione na żywe obrazy), zdaje mi się równie manieryczna i pretensjonalna jak inny słynny klasyk Herzoga („Aguirre, gniew boży”). Sama postać Draculi/Orloka zresztą, wbrew swojej popularności, zazwyczaj była traktowana powierzchownie i głupawo zbanalizowana (te wszystkie produkcyjniaki Hammera i Universalu). Jeśli miałby wskazać film, który najpełniej wyzyskuje jego potencjał wybrałbym „Draculę” Coppoli – spektakl zgrabnie i inteligentnie balansujący na granicy kiczu, sensualny audiowizualny majstersztyk. Oczywiście oba „Nosferatu” to specyficzna wersja wampira, zdecydowanie bardziej minimalistyczna, zdecydowanie bardziej na serio, pozbawiona całej campowej podszewki, a przede wszystkim bardziej egzystencjalna niż seksualna.
Sam Eggers, znany ze swojej miłości do dawnego kina, historii oraz pieczołowitości geeka-badacza zdawał się bardzo interesującym kandydatem na reinterpretatora. Nadziei narobił mi doskonały zwiastun, który niestety okazał się jednak zwiastunem najgorszym, tj. kompilacją najlepszych scen z całego filmu. Co poszło nie tak?
Z jednej strony widać, że Eggers się napracował — nafaszerował swoją opowieść symboliką, podbił pracą etnograficzną, inkrustował cytatami dla kinofilów, a przede wszystkim zamachnął się na nową (fajną i niegłupią) reinterpretację feminocentryczną. Z drugiej, wyłożył się prawie na płasko, bo brzytwę Ockhama mu wcięło na warsztacie i ni hu hu nie mógł się zdecydować, co jednak warto by uciachać i finalnie przeciążył ten obraz tak, że aż trzeszczy.
Najgorzej jednak, że filmie pojawia się niezamierzony komizm i w momentach, w których widz winien czuć grozę (lub chociaż napięcie), jego prawica wykonuje instynktowny facepalm. Oczywiście nie absolutyzuję moich reakcji, na innych może podziałało, mi nie było pisane. Trudno jednak z namaszczeniem zgłębiać kolejne (lepiej lub gorzej) opracowane intertekstualne odniesienia i warstwy symboliczne, kiedy wizja bazowa kuleje. Kiedy bohaterowie, ekranowe byty, nie sprawiają zbyt przekonującego wrażenia.
I tu pierwsza istotna nowinka — Orlok, w dawnych wersjach „Nosferatu” mający coś z demonicznego somnabulika tu manifestuje się fizycznie tak dosadnie, że aż dudni w uszach jak krok tylko postawi czy słowo wypowie. On jest tak dosadny, że wręcz karykaturalny, stary Schrek jest przy nim eteryczny jak elf z wytrzeszczem, a opętaniec Kinski wycofany i nieśmiały niczym emo brzydal. Skarsgård zaś hasa na golasa (choć w rzeczywistości jego trupie ciało to niemal pełna zbroja zbudowana przez charakteryzatorów), epatuje wąsem i ogólnie dobitnie cielesny jest niczym szlachecka zaczeska na jego gnijącym czerepie. Mocny fantazmat, ktoś powie, proszę bardzo, ale czemu aż tak mocny, istne turbo-zombie ze staropolskiego freak-show? Zresztą wg odświeżonej fabuły owy Eggersowy Orlok, niby jest projekcją Ellen, bytem demonicznym (oraz manifestacją stłamszonej pierwotnej seksualności), a jednocześnie wchodzi w częstsze (niż dawniej) i bardziej bezpośrednie (takoż) interakcje z innymi postaciami: damami, panami oraz dziecięciami (i wyciska ich wszystkich niczym te cytrynki). To już jednak bardziej zupełnie realna zaraza niż projekcja, śmierć, całkiem fizyczna i egalitarna.
Sama Ellen, dawniej (i u Murnaua i u Herzoga) bierna i bezwolna, tu jest zarówno sprawcza jak i nadaktywna. A żeby istnieć nie mniej intensywnie niż Orolok, telepie się biedna ze sceny na scenę coraz bardziej (opętańczo i żuławsko). Co zresztą, mimo że ryzykowne, to w całej tej transowości spójne i do kupienia, rzekłbym, ale zamiast skupić się na niej i, nie wiem, pójść np. o krok dalej w te jej odjazdy, oniryzmy i introspekcje, co robi Eggers?
Urządza nam jakieś XIX-wieczne „Trudne sprawy”, odc. 666 pt. „Czysta nie była, kozaka dopuściła”, gdzie jest jednak jakaś straszna szamotanina, pomiędzy tą śmiercią i emancypacją, konkretem i symbolem, pejczykiem i gorsetem, tragedią a sitcomem. Taylor-Johnson-Harding chmurny chodzi i wykłady robi o miejscu baby przy garach, Hoult-Hutter-dupa-zbita się wyłzawia, choć gra jeszcze (wg własnej naiwności) o uratowanie własnej męskiej fasady (choć wąsa nawet nie ma, biedak). A Ellen w międzyczasie wykłóca się (podczas schadzki we śnie-nie-śnie) ze swoim demonicznym samcem alfa i omega, który wbił już do miasta i nagabuje ją do sami-wiemy-czego: „wiem, że za mną tęskniłaś, wiem, że to lubisz mała – nie ściemniaj mi tu”. W tym momencie wszystkie konteksty i mity idą się parzyć gdzie indziej, a ja siedzę i nie dowierzam mym oczom.
Jak dla mnie reinterpretacja oraz próba przepisania dwóch kluczowych postaci jest więc udana połowicznie – Ellen-Depp, mimo że zdecydowanie nadekspresyjna broni się i nie popada w karykaturę, a jej rola jako niszczycielki porządku i jednocześnie jedynej możliwej zbawczyni wypada sensownie. Jednak Orlok granicę przerysowania przekracza kilkukrotnie. Od groteskowej modulacji i potupywania ciężkimi jak potępienie buciorami, po przekozaczony fizys. Wygląda to jak próba straceńczej konfrontacji z brawurową kreacją Oldmana, niestety rozstrzygnięta już w pierwszych chwilach bytowania Skarsgårda na ekranie.
Sam film pęka właśnie na linii Ellen-Orlok i rozpada się w trakcie seansu szybciej niż truchło tego ostatniego, gdy Eggers gubi się w tym wysianym przez siebie samego gąszczu odniesień i nie starcza mu już dyscypliny, aby klarowniej rozrysować główne wektory napięć oraz uzgodnić relacje przekaz-forma. Celuje w metaforę, a idzie w dosłowność, ewokuje niby mity, ale kończy groteskową jarmarczną scenką, z jakiegoś XIX-wiecznego (choć tak naprawdę XXI-wiecznego) danse macabre. I serwuje widz/k/om literalnie kopulację z trupem. Zaiste, miłość do klasyki prowadzi czasem w dziwne miejsca.
Komentarze
Prześlij komentarz
TU SIĘ MOŻNA UZEWNĘTRZNIAĆ