MOJE ŻYCIE ZE SZCZEPANEM TWARDOCHEM



Szczepan Twardoch jest w ostatnich latach jednym z najbardziej znanych pisarzy w Polsce i prawdopodobnie nawet jeśli ktoś nie czytał żadnej książki Szczepana Twardocha, to o Szczepanie Twardochu słyszeć musiał. Szczepan Twardoch zresztą, jak przystało na jednego z najbardziej znanych pisarzy w Polsce, rozumie doskonale zasady jakimi rządzi się współczesny rynek wydawniczy, więc wydaje co najmniej jedną książkę na 2 lata, poza tym jest też obecny tam gdzie obecny być powinien znany pisarz, tj. w socialmediach, gazetach, radiu, TV itd. Był czas kiedy bałem się wręcz, że wyskoczy mi z lodówki. Tematem tego wpisu jednak, wbrew pozorom, nie ma być czepianie się sukcesu Szczepana Twardocha, bo nie on ustal zasady, on tylko gra w grę, jak my wszyscy.

Zresztą swego – dawnego już – czasu zabawną (ale miejscami jednak niezamierzenie) analizę popularności Szczepana Twardocha przeprowadził (zdecydowanie mniej popularny niż sam Szczepan Twardoch) internetowy periodyk Mały Format. Tekst ów jest dość długi (ponad 37 tys. znaków), ale jeśli ktoś ma zbyt wiele czasu to warto, bo bardzo pocieszna jest ta zarysowana w nim wizja korporacji T.W.A.R.D.O.C.H., która opanowała media i umysły maluczkich czytelników. Szczęśliwie jednak dział prawny Twardochowego molocha musiał ów tekst przegapić, albo uznać za tak niszowy, że podjęto odgórną decyzję o daremności pisania pozwów, dzięki czemu Mały Format przetrwał i dalej może publikować teksty czytane w katakumbach przez 0,5% studentów polonistyki i jakichś zupełnie randomowych gości jak ja.

Doceniając wysiłek i fachową robotę autora ww. analizy, pana Bełzy, ja opiszę jedynie moje skromne i krótkie zetknięcie z prozą Szczepana Twardocha – przelotny romans i porzucenie. A żem prosty czytelnik obejdzie się bez analizy Twardochowych wizerunkowych „narzędzi w starciu, z którymi żaden konsument nie ma najmniejszych szans” (podobno), a które nawet jeśli pchnęły mnie do zainteresowania tą prozą, to które ostatecznie – i nieświadomie – olałem, bo książki p. Twardocha zwyczajnie mi nie podeszły.

Moje życie ze Szczepanem Twardochem rozpoczęło się od słynnej „Morfiny”. Przyjaciółka, która pożyczała mi swój egzemplarz ostrzegła mnie lojalnie: „Wciąż nie wiem jeszcze czy to grafomania, czy rzecz wybitna”. To mnie zastanowiło, ale przyznam, że moja aplikacja „Morfiny” zaczęła się przyjemnie   styl zdał mi się krwisty, a widoczne na pierwszy rzut oka, sumienne podejście do detalu szybko osadziło mnie w przestrzeni narracyjnej. Niestety, w trakcie dalszej lektury coś się już porobiło z dawkami i pod koniec już ostro mną telepało. Twardoch świetnie zbudował scenografię, nieźle radził sobie z dialogami, jego postacie były trochę płaskawe, ale można było się nimi przejąć. Mogła to być naprawdę przyzwoicie opowiedziana (choć bardzo prosta) historia o dezintegracji i próbie rekonstrukcji „ja”, ubrana w wojenny kostium, ale podrasowanie jej o mocno mistyczne odjazdy (jak się potem zorientowałem wzięte żywcem z jego poprzedniej powieści, „Wiecznego Grunwaldu”) zmęczyło mnie mocno.

Jeszcze bardziej jednak niż owa mętna warstwa metafizyczna (mętna, w moim odczuciu, także dla samego autora) irytujące były te wszystkie powtórzenia, stosowane zupełnie bez umiaru. Po kilkunastu stronach byłem rozdrażniony, po kilkudziesięciu wkurzony, a w połowie książki wytraciło mi to zupełnie impet tej historii. Parafrazując autora „Czytałem to, czytałem, czytałeś to, on czytał, czytał, czytał…”. Boże. „Kurka blaszka!” – pomyślałem. „ Panie Twardoch! Skreślaj Pan może częściej, niech ktoś Panu skreśla, niech mu skreślają tam inni, jak ma z tym problem!” – dopomyślałem jeszcze i tak myślę do dziś.

Nie wiem, może to po prostu kwestia wierszówki zaklepanej w umowie z wydawnictwem, ale – na wszystkie wydawnicze boginie czarnej rozpaczy! – gdzież był/a redaktor/ka? Naprawdę, było tam tyle niepotrzebnych liter, słów, zdań i całych akapitów, że ich usunięcie byłoby wartością dodaną. I tak minął mi czas pierwszej lektury, ale że Szczepan Twardoch zapomnieć mi o sobie nie dawał (radio, TV, internety) , stwierdziłem: „Dobra, może czegoś łapię, może nie doceniam, może nie czuję istotności, bo facet się jąka, ale może przecież gada z sensem?”

I chwyciłem się za „Wieczny Grunwald”. Ambitna bardzo była ta powieściowa koncepcja – podróże w czasoprzestrzeni, rekonstrukcja historyczna, futurologiczne majaki, ale na końcu: bach! – i znów przed oczami, zamiast opowieści, miałem kisiel wypływający z potłuczonej miski. To taki zbiór interesujących elementów, które, jak dla mnie, nie zostały z powodzeniem scalone w interesującą opowieść: kolejne alternatywne warianty historii polsko–niemieckiej po pewnym czasie nużyły, a stylizacja językowa, której autor trzyma się zbyt kurczowo, brzmiała mi dość topornie, tak jak to przeupiorne słowotwórstwo. Kolejne przebudzenia niczym w „Dniu świstaka” były też zbyt liczne i pod sam koniec już mnie irytowały. I zrozumiałem, że całe to językowe i narracyjne jąkanie stało się już w „Morfinie” w pełni zamierzoną integralną częścią stylu Twardocha.

Ostatnią książka (do trzech razy sztuka, c'nie?) Twardocha, którą przeczytałem był „Król”. Ceglane gabaryty owej powieści już na starcie nie nastrajały mnie wesoło, bo „Morfinie” i „Wiecznym Grunwaldzie” podejrzewałem, co i tu może się stać. I stało się, tj. co dziesięć stron COŚ (ale zawsze to samo) latało sobie po niebie, a narrator znów się jąkał i miał problemy ze swoją tożsamością .

Zresztą „Król” na poziomie fabularnym i kompozycyjnym zdał mi się jeszcze bardziej nieświeży. Przypominał mi miks motywów z – zapomnianego już – „Dobrego” Waldemara Łysiaka (który zaś odnosił się do „Złego” Tyrmanda), tyle że wrzuconych w realia międzywojnia. Tam (u Łysiaka) był bohater karateka – tu jest bohater bokser, tam był szef ubek (tajniak) – tu mamy szefa bandytę z politycznymi plecami, tam narrator był zdrajcą wspominający własne złote czasy – tu jest podobnie, bo to człowiek, który oszukał samego siebie itd. itp. Nie zarzucam plagiatu, po prostu wszystkie te motywy są naprawdę mocno oklepane, to w zasadzie klisze rodem z brukowej literatury.

Dlatego kiedy czytałem jaki ten Twardochowy „Król” aktualny w swojej wymowie (bo wszak te wszystkie szowinizmy i faszyzmy wieczne żywe), powiedziałem sobie: basta. I dodałem: pulpa, której wcale nie pomaga, że lata sobie nad nią bardzo straszny i bardzo symboliczny Moby Dick. Ostatecznie, jeśli po całej tej gangstersko–politycznej rozwałce jakiś czytelnik musiał jeszcze wysłuchiwać jego wycia, by ogarnąć (jakże odkrywczą) myśl, że świat jest okrutny, cóż – pozostawało pogratulować mu spostrzegawczości. Zaś autorowi – subtelności.

Cała ta narracja była jakaś wymęczona, stylistycznie zmaltretowana, jakby wtórnie pocięta i następnie zszyta tak niedbale, że aż trzeszczała w szwach. Twardoch miewał w „Królu” fajne i mocne momenty, kiedy był w swoim żywiole, żywiole konkretu, np. gdy opisywał lokacje, wygląd postaci, czy techniczne detale. Niestety, gdy wchodził w psychologię lub zaczyna pisać o metafizyce, symbolach i znów wypuszczał swoje efekciarskie banieczki – wtedy normalnie aż zwijałem się z bólu, słysząc własne zgrzytające zęby.

I na tym zakończyłem mój krótki romans z pisarstwem Szczepana Twardocha, więcej nie zdzierżę, stwierdziłem i trwam przy tem. Czasem zdrowiej nie być na bieżąco ze współczesną prozą, bo potem dentyści rujnują kieszenie skuteczniej niż księgarze. A wszystkie te tożsamościowe dramy, aż tak mnie nie ekscytują, by co rok czy dwa wciąż do nich wracać, więc po prostu jego książki nie są prawdopodobnie dla mnie. Od dawna czuję się wykorzeniony i w sumie całkiem mi z tym dobrze.



Komentarze