OSTRZE (Z) PAŹDZIERZA / "Miecz przeznaczenia", Andrzej Sapkowski


Nie jestem fanem fantasy, Tolkiena szanuję, przez "Ziemiomorze" Le Guin jakoś przebrnąłem, ale nie ciągnie mnie do tego typu literatury en masse. Jakiś czas temu jednak, szukając lekkiego niezobowiązującego czytadła, potknąłem się o "Elryka z Melniboné" Moorcocka. Rzadko zdarza mi się nie doczytać książki, ale tu wymiękłem i utwierdziłem się w niebyciu targetem tego typu dzieł. Przywołuję tu nieszczęsnego Elryka tylko tytułem wstępu, z powodu suchara, który krąży o naszym najsłynniejszym lokalnym gwiazdorze gatunku, Andrzeju Sapkowskim. Idzie to tak:

- Czy tworząc Wiedźmina wzorował się Pan na jakiejś innej postaci?
- Nie, nigdy nie czytałem przygód Elryka z Melniboné…

Ja w każdym razie przed lekturą Wiedźmina o Elryku nie słyszałem. O Sapkowskim oczywiście słyszałem, ale ostatecznie dopiero w minionym roku przeczytałem "Ostatnie życzenie" i "Miecz przeznaczenia". I na tym z pewnością poprzestanę. Ale skoro smrodek po gównoburzy, która rozpętała się po publikacji "Rozdroża kruków" (cytuję: "za drogo!", "za krótko!", "za dużo wydań!", "za mało kleju!" itd. itp.), jeszcze unosi się w powietrzu, stwierdziłem, że podczepię się pod ten gorący i cuchnący temat. Wrzucam tu garść refleksji, które zrodziły się w mojej głowie po spóźnionej o stulecia lekturze kultowego (przynajmniej dla niektórych) "Miecza przeznaczenia".

Ten zbiór opowiadań Sapkowskiego został wydany w 1992 i w trakcie lektury dość szybko ten fakt dał mi o sobie znać. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to niewyszukany, mocno rubaszny (dziś dla wielu pewnie po prostu „dziaderski”) humor oraz rozrywkowo potraktowane i nieco przaśnie opracowane odniesienia kulturowe, które zresztą do dziś reklamuje się niczym jakieś niebywałe zabiegi intertekstualne, a które są — powiedzmy sobie — niezbyt wyrafinowane. Zresztą w przypadku tych opowiadań słowo klucz to „prostota” — jest potwór, jest robota, są komplikacje i jest rozwiązanie. Schemat to znany i lubiany (jeśli podmienimy potwora np. na zabójcę) od czasu czarnego kryminału. Tajemnicą też nie jest, że Sapkowski sporo czerpał choćby od Chandlera (co zresztą zachęcało mnie do lektury), a jego Wiedźmin to taki Marlowe w realiach fantasy, tyle że bardziej egzaltowany. Świat przedstawiony to także autorska wariacja zbudowana wg zasad noir. Mroczną metropolię zastąpił tu tylko fantastyczna — ale równie nieprzyjazna — kraina, która jest areną walki skonfliktowanych gatunków i ras, krwawym polem rozgrywek sprzecznych interesów. To też świat, w którym człowiek jest burzycielem naturalnego porządku, a np. Elfy, bardziej niż klasycznych dostojnych Tolkienowskich nadludzi, przypominają tu wkurzonych Indian pozamykanych w leśnych rezerwatach i odpłacających upierdliwym kolonizatorom okrucieństwem. Brak też, znów zgodnie z zasadami noir, naczelnego złola w typie Saurona, bo niemal wszyscy są tu mniej lub bardziej moralnie zwichnięci i programowo niejednoznaczni. Każdy wiedźmiński quest jest oparty na retellingu jakieś znanej baśni, tj. jej nowej humorystyczną lub/i mrocznej wariacji.

Na wejściu brzmi to wszystko obiecująco i trzeba przyznać, czyta się dość lekko, bo Sapkowski trzyma tempo i nie jest typem pisarza, który pastwi się nad czytelnikami rozrywkowej prozy opisami w stylu Orzeszkowej. A jednak mimo gładkiego wejścia, im dalej, tym bardziej coś mi tu przeszkadzało. Problem mam np. z językiem Sapkowskiego. Nagminnie popisuje się on swoim zasobem leksykalnym (zgaduję, że szczególnie dopieszczeni będą fanatyczni pasjonaci średniowiecznego uzbrojenia i szermierki), z drugiej: czasem zdaje się płynąć na swojej frazie ze zbyt widocznymi oznakami samozadowolenia, mimo że ona sama (tj. fraza) niekiedy wcale nie płynie, a ostro zgrzyta. Przykładowo: morze u Sapkowskiego nie może się pospolicie wzburzyć, ono „się bałwani”, Geralt w trakcie walki nie zakreśla w powietrzu ostrzem okręgu, on go „opisuje”. Naturalnie, te i inne liczne manieryzmy czy — jak kto woli — ekstrawagancje można od biedy podpiąć pod specyficzny autorski styl, a miksowanie współczesnej polszczyzny z frazą Sienkiewicza nazwać postmodernizmem. Gorzej, że Sapkowski bezlitośnie katuje uporczywymi powtórzeniami. Kiedy czytamy np. „Granicę możliwości”, pisarz operuje subtelnością niczym łopatą i wkłada w usta każdej niemal postaci ową „granicę możliwości”, odmieniając ją przez wszystkie przypadki i konteksty. Ten chwyt stosuje zresztą w każdym, bez wyjątku każdym, opowiadaniu z tego zbioru. Jest to tyleż nudne co bolesne i zmusza do zastanowienia, czy autor cierpi na demencję, czy po prostu uważa swoich czytelników za osobniki skretyniałe, którzy nie są w stanie samodzielnie odczytać skomplikowanej wymowy jego utworu i zatem — zdaniem Sapkowskiego — co chwilę należy im paluchem ów Sens wskazać. I przy okazji przypomnieć Tytuł, co by nie zapomnieli.

Inna (lecz równie męcząca) rzecz to wmontowywane w dialogi wykłady na tematy wszelakie, jak np. moralność, ekologia, polityka czy miłość. Miejscami zalatuje to publicystycznym stroszeniem piórek (które mi osobiście średnio licowało z konwencją), ale przede wszystkim tworzy przykrą aurę besserwisserstwa. Miejscami zaś filozoficzna głębia tych wywodów przywodziła na myśl klasyka „odkrywczych” myśli, złotoustego Paulo C. Takie wtręty (podobnie jak na wujaszkowate żarciki i podśmiechujki z klasycznych baśni) często uzasadnia się faktem, że Sapkowski nad wyraz często stosuje parodię. I to jego święte zbójeckie autorskie prawo, ale dla mnie jednak te zabiegi mocno wytracają impet samych historii, niszczą wiarygodność świat przedstawionego, a przede wszystkim pozbawiają ciężaru wszelkie Gerlatowe Dylematy Moralne. Te ostatnie są przedstawiane niebywale poważnie, ale wypadają nieszczególnie przekonująco w towarzystwie postmodernistycznych heheszków.

Kolejna sprawa: mimo imponującej galerii potworów, z którymi mierzy się nasz dzielny wiedźmin, najstraszniejsze są zdecydowanie wątki romantyczne i romansowe. Tu autor leci już ostro po bandzie i zaprawdę nie wiadomo, czy to tylko cholernie poważnie opowiedziany żart (i można się już śmiać), czy jednak te wszystkie niezręczności i drętwoty wynikają zwyczajnie z braku wyczucia zrymowanego z chłodną kalkulacją, że do tego kotła obowiązkowo należy dodać eliksir miłosny, zgodnie z tradycją gatunku. Tak czy siak — wszystkie te miłosne rozterki są z kolei podane w konwencji prozy kobiecej w wersji hard, wszak postmoderna zobowiązuje.

Trzeba przyznać jedno: Wiedźmin – i jako postać, i jako opowieść – to prawdziwy mutant. Chodzą tu bowiem raźno, trzymając się za rączki: Magia i wirusy, Ważkie Problemy i żarty o cyckach, baśnie i rozważania socjologiczne i geopolityczne, a sam Biały Wilk leje po ryjach równo potwory w ludzkiej i nieludzkiej skórze oraz sypie na lewo i prawo z rękawa chandleryzmami, by za chwilę popaść w stany depresyjne i niczym emo nastolatek rozkminiać mhoki swej duszy. Oraz — raz po raz — wspominać tęsknie miękkie usteczka Yennefer (i przyległości) i jej paskudny, ale jakże elektryzujący charakterek. Bajroniczne klimaty, hamletowskie dylematy, sprośne żarty, transformacja środowiskowo-ustrojowa baśniowej krainy, do tego smoki, strzygi i soczyste mordobicie. Full serwis. Fantasy alla polacca pląsające na patchworkowym kulturowym parkiecie w rytm paździerzowego bitu lat 90.

Nie byłem przygotowany na taki wywar. I nie wiem nawet, czy jestem teraz bardziej wstrząśnięty, czy zmieszany.


PS: Przy całej mojej niechęci do Wiedźmina — kwestia rzekomego plagiatu jest oczywiście, klasycznie (jak to w internetach) dęta. Choć trzeba przyznać, że tak jak "Elryk" i "Wiedżmin" jest napisany w złym stylu. Ale — znów — w obu przypadkach jest to styl zły na własny oryginalny sposób.

PS 2: Wszystkim początkującym zboczeńcom, których nie zniechęciłem do twórczości pana Andrzeja, fantasy, a nawet Moorcocka i innych wynaturzeń pozostaje tylko polecić takie moje znalezisko: najlepszefantasy.pl. A ja się nie znam i nie zamierzam tego zmieniać.

Komentarze