QUEER ME BY YOUR QUEER / "Queer", reż. Luca Guadagnino, 2024




"Queer", adaptacja minipowieści Williama S. Burroughsa w reżyserii Luki Guadagnino, spotkała się z mieszanym przyjęciem. Wielu krytyków zarzuca mu przynudzanie, odejście od ducha (lub, jak kto woli, ciała — tekstu) oryginału, wygładzanie ostrych krawędzi, niską temperaturę emocjonalną i brak drapieżności, słowem: ze skandalizującej krótkiej książeczki zrobił się ponoć grzeczny rozwlekły film. A Guadagnino znany jest przecież ze swoich ekstrawagancji, skupieniu na zmysłowości oraz coraz bardziej (z filmu na film) odważnych i zaskakujących pomysłów aranżacyjnych. Ja, w ramach przydługiego wprowadzenia, dokonam coming outu: nie przepadam specjalnie za większością dzieł Guadagnino. Szanuję go za biegłość techniczną i bezkompromisowość w realizacji swoich szaleństw, ale zazwyczaj jego filmy odbieram jako przekoncypowane i nieangażujace. Jaki zatem jest "Queer"? Zanim odpowiem, wrzucę krótki chronologiczny przegląd najbardziej znanych filmów Guadagnino wraz z moimi poseansowymi odczuciami, a dopiero potem, na ich tle, spojrzę na jego najnowsze i — wg mnie  wcale nie najnudniejsze dzieło:


Io sono l'amore / Jestem miłością (2009)

Pierwszy głośny obraz Guadagnino, to historii wyzwalania się dojrzałej kobiety (Swinton), żony włoskiego bogacza, spod narzuconych ról i więzów (społecznych i rodzinnych), przy okazji tego tytułu krytycy chętnie przywołują m.in. Viscontiego. Wg mnie to ładnie zrealizowana wydmuszka, stylowa opowieść bez napięcia, w której zwyczajnie brak chemii między bohaterami, a najbardziej pociągające są plenery i zdjęcia. Sam dramat zupełnie nie wybrzmiewa, utopiony w rozgotowanej brei scenariusza (protagonistka zadurza się w koledze swojego syna, kucharzu, więc — kto wie? — może to jednak celowy artystyczny zabieg).


A Bigger Splash / Nienasyceni (2015)

Historia dwóch par tocząca się na surowym i ospałym południu Włoch. Główną bohaterką jest tym razem gwiazda rocka na wakacjach (ponownie Tilda Swinton), wypoczywającą w towarzystwie młodszego partnera (Matthias Schoenaerts). Sielankowy spokój burzy pojawienie się jej dawnego kochanka (kradnący całe show Ralph Fiennes) oraz jego młodziutkiej przyjaciółki (Dakota Johnson). Tak więc okoliczności są sprzyjające, by widz został wciągnięty w emocjonującą miłosną rozgrywkę. Niestety, słoneczko ewidentnie przygrzewa zbyt mocno, wszyscy prócz Fiennesa ostro zamulają i nawet charyzmę bohaterki Swinton musimy przyjąć na wiarę, tj. na słowo rozentuzjazmowanego oraz wciąż zadurzonego w niej dawnego kochasia ("To kobieta dekady!" — Serio? No ok, Ralph). Wprawdzie Guadagnino urozmaica niemrawą akcję kryminalną wkładką, ale nawet trup nie ożywia tej historii.


Call Me by Your Name / Tamte dni, tamte noce (2017)

Nieprzeciętna ekranizacja dość (ponoć) przeciętnej powieści Andréi Acimana oraz fundament dzisiejszej popularności Timothéego Chalameta, oraz tej minionej — niesławnego i zcancelowanego dziś — Armiego Hammera. To prosto i nieśpiesznie opowiedziana historia wakacyjnej homoerotycznej fascynacji i inicjacji, świetnie obsadzona i zagrana,  umaczana solidnie we włoskim słońcu, krajobrazie. To film bez wątpienia bardziej osobisty (Guadagnino jest homoseksualistą) i niewykoncypowany. To też jeden z największych sukcesów reżysera, a wg mnie jego najlepszy (nie licząc "Queera") film. Spójna książkowa narracja pomogła mu też utrzymać zgrabne ramy fabularne i rytm, których w poprzednich dziełach ewidentnie zabrakło. "CMbYN" to dowód, że Guadagnino potrafi nie tylko stylizować, ale robić prawdziwe kino  to zarazem jego najmniej efektowny i najbardziej poruszający film.


Suspiria (2018)

Po sukcesie — eksces. Guadagnino, to znany kinofil, ale warto wspomnieć, że zaczynał jako dziennikarz filmowy. Kiedyś podczas wywiadu z Dario Argento oznajmił mistrzowi giallo, że zostanie reżyserem i nakręci remake jego słynnej "Suspirii". I — jak widać — słowa dotrzymał (choć sam Argento, mimo sympatii i szacunku dla Guadanino, o jego dziele wypowiadał się bez entuzjazmu, kwitując je słowem "zbędne"). "Suspiria" to z pewnością film odważny — amalgamat horroru i feministycznej opowieści emancypacyjnej z sygnalizowanymi (choć nierozwiniętymi) wątkami politycznymi. Jednak Guadagnino znów zapomina, o czym chce konkretnie opowiedzieć, zatraca się w zabawie stylem i nakładaniu na swoją ulubienicę Swinton kolejnych warstw charakteryzacji (Tilda odgrywa tu aż trzy postacie) oraz pogrąża w dość dosłownej grozie. Końcowa rzeź nie ukrywa jednak wcześniejszej fabularnej i dramaturgicznej masakry. Olśniewająca wizualnie porażka.


Bones and All / Do ostatniej kości (2022)

Po rzezi — mielonka. A właściwie miks love story, kina drogi i horroru o kanibalach. Nieoczywiste połączenie? Pewnie, ale przede wszystkim kolejny rozjeżdżający się dramaturgicznie film, męczący na dokładkę brakiem wyrazu głównej bohaterki (Russell) oraz postępującym manieryzmem Chalameta, który w tym czasie został już etatowym młodym gniewnym Hollywood. Najjaśniejszym punktem pozostaje dzielnie sekundujący rozmemłanej młodzieży stary fachura Rylance, ale ta jedna prawdziwie krwista kreacja to trochę za mało, przy przełknąć cały ten bzdurny i zaskakująco nudnawy twór. Kanibalizm jest tu oczywistą metaforą wykluczenia ze zdrowej tkanki społeczeństwa, ale odnoszę wrażenie, że równie dobrze mógłby to być film o alkoholikach, narkomanach, czy maniakalnych filatelistach. Różnica jest taka, że wtedy byłoby to wszystko zdecydowanie mniej ekstrawaganckie, ale za to zdecydowanie bardziej sensowne. Nużąca i śmiertelnie poważna dekonstrukcja (która to już?) amerykańskiego snu.


Challengers (2024)

Audiowizualny tour de force Guadagnino. Film-koncept zbudowany na historii miłosnego trójkąta (Zendaya, Mike Faist, Josh O'Connor) i stelażu filmu sportowego. Tenis jest tu i efektownym widowiskiem i zarazem klarowną metaforą pasji, pożądania i zatracenia. Chyba najbardziej kampowy film Guadagnino, tyleż imponujący pod względem technicznym, co uderzający centralnie w czoło — niczym tenisowa piłeczka — dojmującą pustką. Trójka bohaterów to ładne, spocone fantomy — dobrze prezentują się i na korcie i w łóżku, ale trudno przejąć się ich rzekomymi dramatami i dostrzec między nimi choćby cień przekonującego seksualnego napięcia. Choć zdaniem wielu to najlepszy film Guadagnino, wg mnie, jeśli by zmontować z tej absurdalnie rozbuchanej (trwającej 2h 11min) rozgrywki, powiedzmy, 5-minutowy skrót, to bezsprzecznie otrzymalibyśmy skończone teledyskowe arcydzieło. A tak jest to ładne, nawet bardzo, ale ciut się jednak dłuży.


Gdzie zatem w tym wszystkim sytuuje się, ów rzekomo zbyt grzeczny, "Queer"?

Guadagnino faktycznie powraca do wyciszonej narracji znanej z "Call Me by Your Name" i zdecydowanie powściąga swoje konceptualne szaleństwa (choć pod koniec daje im upust w psychodelicznych sekwencjach w dżungli). Nie rezygnuje jednak z wizualnego wycyzelowania i estetyzuje mocno swój obraz, jego nocne Mexico City, ma coś z sennej onirycznej i nieco teatralnej scenerii płócien Hoppera, a przez większość filmu brak mocnych montażowych efektów, na rzecz spokojnej kontemplacji świateł i faktur. Nieśpieszne łażenie po barach, palenie, picie i (dość rekreacyjne ukazane) dawanie po kablach — tak to miło spędza sobie czas Lee. Kim jest, co tu robi, czego szuka? Lee jest nie tylko ćpunem i utracjuszem, ale też homoseksualistą, "odmieńcem", tytułowym queerem, jak sam o sobie mówi — "pedziem". Jest też alter ego Burroughsa, który w 1946 wyjechał z USA do Meksyku z powodu problemów z narkotykami (zresztą w Meksyku napisał także powieść "Junkie"). Szuka przygód, łatwego i szybkiego seksu. A przynajmniej próbuje w to mocno wierzyć, dopóki nie spotka młodego Amerykanina, Allertona.

"Queer" jest więc też swoistym dopełnieniem i rewersem "CMbYN" — bohater w sile wieku, ale ze świadomością nieuchronnego wkraczania w smugę cienia, spotyka młodszego mężczyznę, który wciąż go zwodzi i jest uczuciowo nieuchwytny. Zakochuje się w nim, a przynajmniej na całego zadurza, uzależnia, niczym ćpun. Narkomańska analogia pada zresztą wprost, ale wybrzmiewa dopiero w drugiej części, kiedy bohaterowie wyruszają do Ameryki Południowej na poszukiwanie świętego narkotyku Indian, yagé (znanego także jako ayahuasca, co w języku keczua oznacza „pnącze dusz”). Charakterystyczne, że jeśli dla Burroughsa narkotyki (a twierdził, że spróbował wszystkich) nie były żadną metaforą czy pomniejszym rekwizytem, tak u Guadagnino pozostają, obok picia i palenia, co najwyżej efektownym wyestetyzowanym dodatkiem do dekadenckiego emploi Lee. Brud i ból oraz inne fizjologiczne atrakcje związane z uzależnieniem w zasadzie się tu nie pojawiają, nie licząc kilku dłuższych odstawiennych trzęsawek.

Zarzuca się Gaudagnino, że ugrzecznił Burroughsa, ale — patrząc na film świeżo po lekturze  nie sądzę, iż to zarzutu uzasadniony. Nie zamierzam jednak zestawiać powieści Burroughsa z filmem Guadanino, bo uważam, że powieściowy oryginał i jego kinowa interpretacja w gruncie rzeczy opowiadają o czymś innym. "Queer" Burroughsa (wydany u nas w 1993 jako "Pedał", w tłumaczeniu Pawła Lipszyca) to świetna proza, błyskotliwa i surowa minikronika ucieczki od konwenansu do wolności, ale też do innego, pięknego, dzikiego i brutalnego świata (charakterystyczny jest zawarty we wstępie Burroughsa opis Mexico City przeplatany gazetowymi relacjami dotyczących banalnych zbrodni, będących codziennością tego przesiąkniętego przemocą miasta), a zarazem próba pójścia dalej, nie tylko poza własne pożądanie, ale poza fizyczność.

Zaś "Queer" Guadagnino to przede wszystkim wyestetyzowana, stylowa, nieśpieszna i melancholijna opowieść o "odmieńcu", innym, który zstępuję w głąb siebie. Który, by przetrwać pośród ludzi, najpierw zbudował sobie zbroję z nałogów i nonszolanckiego podejścia do życia, by następnie zrozumieć, że pragnąc się chronić, sam zamknął się w zbudowanym przez siebie więzieniu. Jak zwierza się Allertonowi Lee:

"Nigdy nie zapomnę uczucia nieopisanego przerażenia, (...) kiedy mój mózg poraziły te fatalne słowa: jestem homoseksualistą.  Pomyślałem o umalowanych, wdzięczących się odtwórcach kobiecych ról, o facetach, których widziałem w pewnym nocnym klubie w Baltimore. Czyżby to było możliwe, żebym był jedną z tych podludzkich istot? (...) Myślałem, że szlachetniej będzie umrzeć niż żyć jako potwór seksualny."

I, by było jeszcze przewrotniej (jak to w życiu), Lee przyznaje, że dopiero po umoralniającym wykładzie udzielonym mu przez jednego z tych "podludzi", "starą ciotę" o wdzięcznej ksywie Bobo, odnalazł w sobie odwagę, by żyć dalej i żyć na własnych zasadach. Bycie "odmieńcem" to jednakże zajęcie na pełen etat i po latach, w Meksyku (który w filmie jest głównie dekadencki i malowniczy, nie ma w nim w zasadzie brutalności, a nawet brud jest estetyczny) musi wciąż konfrontować się nie tylko z samym sobą i swoim pożądaniem, ale też spadającą nagle potrzebą nie tyle samego "zakazanego" seksu, ile czegoś więcej - "zakazanej" bliskości. Zresztą Daniel Craig jest w roli Lee znakomity — balansuje zgrabnie pomiędzy maczystowską pozą, sztubackim pajacowaniem, a autentyczną, niemal dziecięcą, bezradnością, a jego poorana zmarszczkami twarz epatuje zarazem głodem i zmęczeniem.

Kiedy więc Guadagninowy Lee oświadcza, że szuka mitycznego yagé (które — co istotne — w filmie odnajduje, a w książce już nie), bo interesuje go telepatia, to czuć, że chodzi mu o przede wszystkim o dotarcie do umysłu tego, który jest tuż obok, a który mimo fizycznej dostępności (bo ich seksualny układ zostaje literalnie zakontraktowany) jest wciąż poza jego mentalnym zasięgiem. W tym sensie sam homoseksualizm bohatera jest wtórny dla wymowy tej opowieści, choć oczywiście to on konstytuuje jego tożsamość i napędza wewnętrzny konflikt. Zresztą ten uniwersalizm pobrzmiewa w abstrakcyjnej otwierającej film sekwencji — coś migocze, wyłania się na powierzchni czarnej magmy rzeczywistości, chwilę w płonie i ulatuje. To swoiste symboliczne streszczenie każdego jednostkowego losu — wędrówka, ogniwo w łańcuchu bytów. Skądś dokądś. Rozbłysk w kosmicznej i zarazem zupełnie przyziemnej, boleśnie cielesnej, palącej samotności.

Guadagnino, mimo swoich ostatnich formalnych filmowych wyskoków, w "Queerze" ukazuje się jako dość tradycyjny, choć wciąż wyrafinowany stylista i pozostaje również dość tradycyjnym, choć dojrzałym i pozbawionym naiwności, romantykiem. Nie jest to dla mnie wada — po prostu filmowy "Queer" to nie wywrotowa opowieść, a nostalgiczny wyciąg z niegdyś wywrotowej powieści Burroughesa. Bo i w buncie, ukryte są nieraz proste, zupełnie niewywrotowe tęsknoty. 

Kiedy oczami samotnego i odurzonego narkotykami Lee, patrzymy na geometryczną grę światła i cienia na odrapanych ścianach budynków Mexico City, to jest w tym wycyzelowanym obrazie filmowa stylizacja, ale nie ma artystycznego fałszu. Przeciwnie — to estetycznie wyrażona, ale bardzo zwyczajna i głęboko autentyczna, potrzeba piękna. I tragiczne pragnienie łączności z tym, jedynym nam znanym, nie do końca pięknym, światem.


Komentarze